poniedziałek, 2 grudnia 2013

z jesieni zima...

Tak szybko wszystko pędzi do przodu. Wczoraj jeszcze grałam z przyjaciółmi w siatkówkę pod blokiem, dziś już śnieg prószy i mróz do domu zagląda...

W zimne wieczory lubię zjeść coś, co rozgrzeje mnie od środka, ale zarazem będzie lekkostrawne i powoli spokojnie spać. Jak dla mnie najlepszą opcją spełniającą te warunki jest zupa krem. To najbardziej banalna rzecz jaką można ugotować, może to być pyszne i zdrowe danie. U nas polega to na tym, że do garnka wrzucamy warzywa które lubimy/mamy , zalewamy wodą, gotujemy, blenderujemy. Ot i koniec. 

Do moich ulubionych należy zupa krem z dyni.

składniki:
Kawałek dyni (jaki kawałek? ja dałam taki jak na zdjęciu. Jaki masz, taki dajesz...)
cztery spore rzepki
jeden duży seler
dwie marchewki
dwie cebule
dwie kostki warzywne (obeszłoby się bez)
około 3 ząbki czosnku



Warzywa obieramy, myjemy, kroimy na kawałki, wrzucamy do gara zalewamy wodą - ja daję jak najmniej wody, tylko żeby przykryła wszystko, bo lubię gdy zupa jest gęsta i kremowa). Gotujemy aż wszystko zmięknie i blenderujemy.  Na talerzu dodaję odrobinę startego parmezanu i pestki dyni. 

Taką zupę można zrobić z wszystkimi warzywami. Ostatnio robiliśmy z kapustą włoską (nie, nie zaliczę tej zupy do mojej ulubionej, ale można!) Ale jak dodamy caluśkiego selera, to z pewnością liczyć możemy na dużo smaku :)



Starajac się wciąż nie gotować tłusto, zakochałam się w pomyśle na pieczony omlet. Wcześniej już o nim pisałam, nazwałam to tortiją w pieczonej wersji. Tym razem wyszło z tego coś przepysznego..

Na porcję jaką zrobiłam:
3 nie duże ziemniaki ugotowane wcześniej bez skórki i pokrojone w CIENKIE plasterki (około 5 mm)
2 jajka
odrobina mleka
około 1 szklanka kurek (moje były ze słoiczka, ale w zalewie bez octu)
1 duża cebula
5 ząbków czosnku (tak, pięć dużych ząbków...)
odrobina posiekanej natki pietruszki
kawałeczek sera Comte (lub innego sera żółtego)
dwie łyżki oliwy



Na oliwie podsmażyłam kurki z drobno posiekaną cebulką i wciśniętym czosnkiem. (jeju co za zapach).
Jak zwykle do metalowej blaszki wyłożyłam papier do pieczenia. Na spód wyłożyłam kurki, przykryłam je plasterkami ziemniaka. W miseczce roztrzepałam jajka z mlekiem i wylałam je równomiernie na ziemniaki. Posypałam wszystko odrobiną pietruszki, kawałkami sera i pieprzem. Piekłam 15 minut w 180u stopniach, a podałam z surówką z tartych buraczków.


Ostatnio często słyszę o wegetariańskich burgerach. Przyznam się bez bicia, że nigdy ich jeszcze nie robiłam. Szukałam w Lille lokalu, gdzie zjeść można takiego "hamburgera", aż w końcu znalazłam. Właściwie nie ja znalazłam, ale zostałam zaproszona przez kolegę. Ogólnie bar tylko i wyłącznie z hamburgerami z mięsem, rybą, z wszystkim - paredziesiąt rodzajów. Usytuowany drzwi w drzwi z McDonaldem, cieszy się większą popularością niż sąsiad, ponieważ jakoś posiłku jest wprost nieporównywalna. 




W menu dojrzeć można trzy pozycje wegetariańskie, co niezmiernie mnie ucieszyło. Zamówiłam "veggie chevre". Był to burger skłądający się z dobrej buły, świerzych warzyw, wegetariańskiego kotleta (z kaszy, soczewicy, świerzych ziół i ziaren wszelakich) , dużego plastra sera Chevre (ser pleśniowy zrobiony z koziego mleka, przepyszny...)  , a żeby wszystkiego było mało, w środku pyszna niespodzianka - jabłkowy chutney! Byłam zachwycona. Frytki które dostałam w zestawie również nie pozostawiały nic do życzenia. 


Właściwie jedyne na co można ponarzekać, to cena. Menu Hamburger + frytki + napój ( u mnie ice tea) mimo iż niesamowicie syte, kosztowało 11,50 euro. Cóż... warto było!


Karola


niedziela, 8 września 2013

każdy zasługuje na chwilę odpoczynku

Czasem potrzebujemy chwili wytchnienia aby złapać oddech i nabrać dystansu do siebie, do otoczenia ... Nasz odpoczynek od prowadzenia bloga nieco się przeciągnął, ale był to czas wielu nowych inspiracji.
Już niedługo obiecujemy powrót - wielki powrót w nowej odsłonie! Cierpliwości :)
(kinga)


poniedziałek, 8 lipca 2013

letnie lenistwo

Lato przyszło wielkimi krokami! Chociaż w sumie odnoszę wrażenie, że to ja do niego przyszłam. Z zimnego i deszczowego Lille w siedemnaście godzin przetransportowałam się do cieplutkiej Oławy, gdzie zauważyłam od tygodnia, że na pogodę nikt nie narzeka. Ewentualnie, że "za gorąco".

Tydzień leniwy, przyjemny, spędzony na spotkaniach ze znajomymi, z rodziną, zakupach, imprezach. Dziś już niestety trzeba wrócić do codziennej rzeczywistości i znowu wziąć się za siebie. Tak więc bieganie z rana w towarzystwie komarów, potem prysznic, śniadanko, świeżo wyciśnięty sok z pomarańczy i grejpfrutów.

Kulinarnie nie próżnowałam, gotowanie to dla mnie czysta przyjemność, szczególnie kiedy gotuję dla bliskich :)  Od babci otrzymałam w prezencie woreczek kurek. Pojawił się więc pomysł na placki ziemniaczane z sosem śmietanowym z kurek. Muszę jednak przyznać, że to nie do końca były placki ziemniaczane, bo u mnie w składzie przeważa marchewka. Daruję sobie pisanie jak przyrządziłam placki, nadmienię tylko, że w składzie były: ziemniaczki, marchewka (duuużo więcej niż ziemniaków), natka pietruszki, cebula i czosnek. 
Sos składał się ze sporej garści kurek, które podsmażyłam z jedną średnią cebulą, podlałam odrobiną wody, poddusiłam, po czym doprawiłam solą, pieprzem, śmietaną i wymieszałam z posiekanym koperkiem. Oto efekt:



Na piątek zaplanowałyśmy z siostrą zakupy. Wieeelkie zakupy. Jeżdżenie po centrach handlowych bywa niezmiernie wyczerpujące, nie mniej jednak jest to taka trochę magia, ponieważ niezależnie od tego jak bardzo jestem zmęczona, na to, żeby wejść do kolejnego sklepu zawsze mam czas ...
Zgłodniałe, zaczęłyśmy podążać w stronę gastronomicznej części Magnolii. Znajduje się tam bar o nazwie "Vege Life" ( CLICK ) Mają naprawdę ciekawe pozycje w menu i w sumie cena jakoś nas nie zgorszyła. Obie z Kingą zamówiłyśmy klopsiki indyjskie, które zrobione były z ziemniaków i sera, a podane z kaszą, ryżem, sosem i surówkami. Porcja syta i smaczna, mogę powiedzieć, że polecam. Jedyne, co jakoś mi się nie spodobało, to smak lemoniady, którą zamówiła Kinia. Po pierwsze była tak kwaśna, że ledwo się to dało pić bez widocznego grymasu na twarzy, po drugie jak dla mnie smakowała nieświeżo i gorzko, z czym moja siostra akurat się nie zgodziła :)


Niedzielę uświęciliśmy pysznym obiadem w postaci sushi! Dla mamy i mojej lepszej połowy sushi z łososiem, dla mnie i Kini wegetariańskie z papryką, ogórkiem i awokado. Podane z imbirem, wasabi i sosem sojowym - pyszności :) Przyznać muszę, że doszłam już do wprawy w robieniu sushi. Dziewczynka, którą się opiekuję we Francji, świata nie widzi poza tą potrawą, jej rodzice również.


Po obiedzie wizyta u cioci. Z pustymi rękoma nie poszłam, a że czasu nie miałam za wiele (ani sił po sobotniej imprezie), postanowiłam, że zrobię najprostszą i najszybszą tartę z jabłkami.

składniki:

jedno opakowanie ciasta francuskiego 
dwa jabłka
dwa jajka
łyżka stołowa śmietany
łyżka stołowa cukru
cynamon (wedle uznania)

Ciasto francuskie kupiłam w tesco - okrągłe na croissanty, które jest już od razu z papierem do pieczenia. Wyłożyłam je razem z tym właśnie papierem do okrągłej tartownicy i nakłułam spód widelcem równomiernie. Jabłka obrałam i pokroiłam w półplasterki. Ułożyłam je ładnie, opierając jedno o drugie. W miseczce zrobiłam wypełniacz - wbiłam dwa jajka i wymieszałam je ze śmietaną i cukrem. Rozlałam wypełniacz równomiernie na tartę, zaczynając od brzegów, bo tam najwięcej pustego miejsca było. Na koniec posypałam z wierzchu cynamonem i piekłam w piekarniku przez niecałe pół godziny w temperaturze 180 stopni. 


Po upieczeniu bardzo łatwo je wyjąc z tartownicy, po prostu trzymając za papier.
O tym, jakie to ciasto jest pyszne, wiedzą tylko Ci, którzy je jedli, naprawdę. Polecam, gdy czasu mało :)

Karola

wtorek, 2 lipca 2013

nocne polakow przemieszczanie

Jakże miło jest mi stwierdzić, że tą notkę piszę będąc już po Polskiej stronie! Przyjechałam przedwczoraj by spędzić w naszym wspaniałym kraju dwa miesiące swoich wakacji.

Ciężko jest się tak od razu przestawić.
Znajomi śmieją się z akcentu, którego rzekomo nabrałam, piwo w barze po przeliczeniu kosztuje niecałe euro, na obiad zjeść można młode ziemniaczki z koperkiem i kefirem, sąsiadka na korytarzu, która nie widziała mnie 5 miesięcy informuje mnie, że w eko ziemniaki 99 groszy za kilogram, babcia martwi się cóż mi teraz ugotować na obiad, skoro nie kotleta... Toż to wszystko inne realia :)

Około dwa tygodnie temu, siedziałam sobie jeszcze we Francji, gdy od moich "polskich znajomych po obcej stronie" padła propozycja by zrobić grilla. Pomyślałam "o tak! wyzwanie podjęte, grill bez kiełbasy, czy karkówki!". Tylko czasu miałam baaaaardzo nie wiele. Wyskoczyłam szybko do sklepu po kilka składników i tak oto powstały szaszłyki wegetariańskie, z tofu marynowanym w oliwie, czosnku i curry, papryką, pieczarkami i cebulą. Palce lizać, naprawdę...


Wiele razy zastanawiałam się nad Tortillą. Ale nie chodzi mi tutaj o taki placek do którego Pani w budce z kebabem napcha mięsa, warzyw i sosu czosnkowego. Gdzieś kiedyś usłyszałam, że Tortilla, czytana z "J" zamiast "L", to taki hiszpański omlet z ziemniakami. Ale nie bardzo mi się uśmiechało smażyć ten omlet na patelni, bo ani ja nie lubię smażonych rzeczy ani Marcel i Enide. Postanowiłam więc upiec go w piekarniku. 

składniki:
4 jajka
łyżka śmietany
ok 3 ziemniaki
pół papryki
dwie łyżki stołowe pokrojonego w kostkę sera Mimolette (lub zwykłego żółtego sera)
łyżka stołowa pokrojonego w kostkę sera Comté (lub jak wyżej)
łyżka stołowa posiekanego szczypiorku
sól, pieprz

- to były moje składniki, ale należy pamiętać, że można tam wrzucić co tylko się chce. Tartą marchewkę, pietruszkę posiekaną, więcej sera, cebulę, itp.



Ziemniaczki obieramy i gotujemy normalnie w osolonej wodzie, po czym ostudzamy i kroimy w talarki ok 1 cm grubości. Paprykę obieramy ze skórki (jest naprawdę lepsza wtedy) i kroimy w paski. Siekamy szczypiorek i kroimy ser. Jajka roztrzepujemy ze śmietaną, solą i pieprzem. I w sumie najfajniejsze jest to, że robiłam to na papierze do pieczenia, przez co po upieczeniu Tortilla miała ładny wygląd i bardzo wygodnie się ją wyciągało, tak więc wykładamy wszystkie składniki równomiernie na papier, zalewamy jajkiem i pieczemy 15 minut w 180 stopniach. U nas jak zwykle z sałatą :)


Czasem wydaje mi się, że jak będę po raz kolejny kupować bilet do Polski z Sindbada, to chyba już mnie do autokaru nie wezmą. Bo za każdym razem jak jadę, smród serów z mojej walizki ciągnie się za autobusem :)

Nie uważam się za znawcę serów, ale przyznać muszę, że trochę ich już skosztowałam. Pośród tych wszystkich pysznych śmierdziuszków, jeden swych zapachem potrafi po prostu zabić. Nazywa się Maroilles. W środku jest żółty, z wierzchu ma pomarańczową obślizgłą pleśń, którą zawsze zdrapujemy nożem. Na zimno smakuje bardzo dobrze, ale za to na ciepło to raj dla podniebienia (przynajmniej mojego i Kini).
We Francji najpopularniejsza tarta z tym serem to po prostu zwykłe ciasto francuskie z Maroille'm posypanym pieprzem. Ja postanowiłam uroczyć rodzinkę taką tartą w wersji delikatnie urozmaiconej...

składniki:

1 opakowanie ciasta francuskiego (tak, nie mam skrupułów, po tym jak zauważyłam, że nawet francuzi kupują gotowe...)
6 dużych pieczarek
1 duża czerwona cebula
1 duża biała cebula
3 łyżki stołowe posiekanego koperku
pół duuuuuużej kostki sera Maroilles
pieprz (bez soli, ten ser jest bardzo słony)

Ciasto francuskie, wraz z papierem wyłożyłam do tartownicy i nakłułam je troszkę widelcem. Pieczarki pokroiłam w plasterki i podsmażyłam bez tłuszczu na patelni, żeby wyciągnąć z nich wodę. Cebulę posiekałam w pióra. Ser, tak jak wcześniej wspominałam, obdrapałam ze skórki i pokroiłam w dość grube plastry.
Wykładałam po kolei: pieczarki, cebulę. ser, koperek, pieprz.

Pół godziny w 180 stopniach, a efekt taki:


Bomba kaloryczna, no ale niech żyje Francja i jej boskie smaki!


PS. Teraz będę pisać do Was z Polski :)

Karolina

poniedziałek, 10 czerwca 2013

libanska restauracyjka i sajgonki

Tak się złożyło, że znów pracowaliśmy na mieście i znów przyszło nam jeść obiad poza domem. Tym razem jednak nie padało. Dla odmiany (ciągle narzekałam na pogodę), świeciło piękne słońce i było 33 stopnie :) Aż chce się żyć!

I znów trzeba było pójść na kompromis - żeby było wegetariańsko i niewegetariańsko. Daleko na szczęście szukać nie musieliśmy, bo tuż za rogiem znaleźliśmy bardzo sympatyczną, spokojną, malutką libańską restaurację. 

W menu aż roiło się od wegetariańskich przystawek. Jednak pośród dań głównych znalazłam tylko jedną taką pozycję, która nazywała się poprostu "plat végétarien" , czyli danie wegetariańskie. Po krótce było opisane z czego się składa, zaryzykowałam.... i nie żałowałam !


Na talerzu zagościł falafel polany ziołowym sosem, hummus, sałata z pomidorami, cebulą i dziwnym smażonym czymś :D , do tego jakieś dziwne trójkątne "a la sajgonki" nadziewane grzybami, no i na koniec to różowe coś. To jakieś warzywo, w smaku przypominało trochę pikle, trochę ogórka kiszonego, ale twarde i chrupiące. Żałuję, że nie spytałam co to tak naprawdę jest. Muszę przyznać, że najbardziej zachwyciło mnie to, że każdy składnik tego dania był bardzo intensywny smakowo, wszystko poprostu porządnie przyprawione! Enide pokusiła się na ten sam wybór co ja, a Marcel wziął szaszłyki wołowe i po spróbowaniu naszego falafela żałował :)

Na "deser" dostaliśmy parzoną miętę w urzekających szklaneczkach :)



Od dłuższego czasu "chodziły" za mną sajgonki. Robiłam je już w sumie 4 razy. Pierwszy raz, musze przyznać, wspominam ze smutkiem i rozgoryczeniem. Farszu do środka napchałam co nie miara, smażyłam za krótko, a gdy próbowałam wyciągnąć, widelce przyklejały mi się do niedosmazonego papieru ryżowego i go poprostu rozrywały. Horror!  Ale jestem smakiem sajgonek tak bardzo oczarowana, że nie poprzestałam na jednej próbie. Druga nastąpiła we Francji, smażyłam je tak jak należy, z mniejszą ilością farszu i wszystko wyszło pięknie, ładnie. Tylko kurcze no, to jest tak strasznie tłuste i zarazem niezdrowe... Podczas smażenia jedną sajgonkę spróbowała na surowo. I mnie olśniło. Przecież one są przepyszne na surowo! Rozwiązanie nasunęło się samo!

Robienie sajgonek to dobra opcja na czyszczenie lodówki! Normalnie do środka daje się jeszcze makaron ryżowy, ale u mnie w lodówce akurat znajdowała się resztka ugotowanego ryżu, więc czemu nie? Przecież tam można włożyć wszystko :)

składniki na około 6 sajgonek:

6 płatów papieru ryżowego
1 duża marchewka
2 łyżki stołowe ryżu
2 dymki
posiekana natka pietruszki
kostka tofu wędzonego
prażony żółty sezam
kiełki soji
sól, pieprz do smaku

Najpierw przygotowałam sobie składniki - marchewkę obrałam i starłam na tarce o grubych oczkach, cebulę obrałam i posiekałam, tak samo pietruszkę. Kiełki odsączyłam z wody, a tofu pokroiłam w małą kostkę. Wszystkie składniki razem wymieszała, doprawiając do smaku.

Przygotowałam miskę z zimną wodą. Moczyłam płat papieru dosłownie chwilkę, po czym kładłam na deskę drewnianą. Wykładałam farsz na dolną część papieru, zostawiając odstęp z każdej strony. Najpierw zawinęłam lewą i prawą stronę, potem od dołu do góry zwijałam całość. Zawsze na końcu pięknie się skleja i nie ma z tym problemu. 

I koniec! Sajgonkę "łapię" owiniętą w liść sałaty i maczam w słodkim sosie sojowym. Pychota! Polecam. To tylko pozory, że niby dużo przy tym pracy, a bez smażenia jeszcze mniej!



Karola


sobota, 8 czerwca 2013

Na miescie, do pracy i na slodko...

Bycie "wege" ma sporo zalet! We mnie przede wszystkim wymusza kreatywność w kuchni. I właśnie to chyba najbardziej mnie ostatnio wciąga. Zanim coś się pojawi na talerzu trwa fascynujący proces. Moja wyobraźnia szaleje kiedy wymyślam połączenia i zestawy. Potem moment zakupów i ... pozytywne zaskoczenie przy kasie! Co prawda nadal ubolewam nad tym, że wielu rzeczy albo u nas w Polsce nie dostanę albo muszę za nie zapłacić dużo drożej niż za granicą ale i tak wychodzę na plus :)

Bycie "wege" ma wiele różnych odcieni. Gotowanie w domu to wielka frajda. Ostatnio odkryłam też uroki przygotowywania sobie jedzenia do pracy. Jeden z takich "zestawów" mogę Wam pokazać :)


Kotleciki owsiane:

szklanka płatków owsianych
tofu
łyżka kukurydzy
szczypiorek
bułka tarta
przyprawy: sól, pieprz, zioła (bazylia, majeranek)

Płatki moczymy w letniej wodzie aż namiękną, dodajemy tofu, przyprawy i miksujemy. Dorzucamy kukurydzę, posiekany szczypiorek i łyżkę bułki tartej.
Z powstałej masy formujemy małe kotleciki, które obtaczamy w bułce tartej i smażymy na gorącym oleju.

Do tego zapakowałam:

- sałatkę z białej rzodkwi, żurawiny i pestek dyni,
- szpinak z czosnkiem



Inne uroki ma wychodzenie na miasto żeby coś zjeść. Kiedy idę sama, wybieram miejsca sprawdzone, w których wiem, że wszystko co dostanę będzie smaczne, zdrowe i wegańskie.
Obiecuję osobny post o takich miejscach we Wrocławiu :)
Ale kiedy jestem w towarzystwie, to wybór miejsca zawsze jest jakimś kopromisem.

Ostatnio miło się zaskoczyłam. I to gdzie? W mojej małej Oławie! :)
Urocze miejsce, które gorąco polecam (nie tylko dla wegetarian): Czarny Kot

A oto cudo, które dostałam, właściwie spoza karty :P Dziękuję Ci Asiu!

Hamburger z kotletem z płatków owsianych i żółtego sera - palce lizać!


A na deser...

Moje pierwsze w życiu ciasto bez jajek! 


Ciasto z rabarbarem i gruszką

2 szklanki mąki 
3/4 szklanki cukru pudru
2 łyżki kakao
1 łyżka cukru waniliowego
szczypta soli
1 łyżeczka sody
pół kubka oleju
1 łyżka octu winnego
1 szklanka wody
1/3 szklanki mleka 
szczypta cynamonu


owoce: rabarbar (3 laski pokrojone i podgotowane), 1 gruszka

Suche składniki zmieszać, dolać składniki płynne, wymieszać tylko do ich połączenia. 
Przelać do tortownicy wysmarowanej margaryną i bułką tartą, na wierzchu poukładać owoce. 
Piec ok. 35 minut w 180°C do suchego patyczka.




Smacznego!
Kinga

niedziela, 2 czerwca 2013

francuskie wesele

To był nie wątpliwie ciężki poranek. W sumie przedpołudnie, bo o poranku jeszcze świetnie się bawiłam. Niezwykłą przyjemnością i ciekawym doświadczeniem był dla mnie ślub i wesele na którym wczoraj byłam. Dwójka znajomych postanowiła zapięczetować swój związek, a ja doznałam zaszczytu i zostałam zaproszona na ich wesele. 

Muszę przyznać, że nigdy jeszcze na takim weselu nie byłam. Impreza wolna od sukni balowych, kredytów w banku, orkiestry z keyboardem i rosołu. Pełna swoboda. Bawiliśmy się w domu i na ogrodzie u cioci Pana  młodego. Drzewa przystrojone były lampionami, światełkami, na dwór wystawione były kanapy, stoły, stoliki, krzesła. Kegle z piwem, które każdy obsługiwał sobie sam. Olbrzymi grill, muzyka na żywo grana przez znajomych jazzmanów, krążąca wśród gości Caipirinha (jeden ze świadków na ślubie to rodowity Brazylijczyk :D ). Wszystko cud, miód i orzeszki. Nie musiałam martwić się o to co zjem. Mięso było tylko w postaci szaszłyków i kiełbas na grillu, a cała reszta nie pozostawiała wiele do życzenia - mnóstwo warzywnych i owocowych sałatek, warzywa na ciepło, kuskus z warzywami, sery, czegóż chcieć więcej?

Po drugiej w nocy bawiliśmy się jeszcze równo, a oznaką naszego pijaństwa była muzyka do której tańczylismy - "prawy do lewego" i "tupające francuskie nóżki". :D

Zbyt długo spać dziś nie mogłam, postanowiłam zrobić tartę.  To jedno z tych dań, które nigdy mi się nie znudzą, naprawdę. Kiedyś robiłam ciasto na tartę sama - z mąki, masła, jajek, teraz najzwyczajniej mi się nie chce. Tutaj nikt nie robi ciasta na tartę, zawsze kiedy jakiejś próbuję pytam i ludzie śmiało przyznają się do kupna gotowego ciasta.

składniki:
Ciasto na tartę :D (u mnie dzisiaj nie francuskie, ale tą samą tartę robiłam już z francuskim i była rewelacyjna)
1 marchewka
3 kulki mrożonego szpinaku
1 duża cebula
pół malutkiej cukini
garść posiekanego szczypiorku i pietruszki
ok. 1 czubata łyżka stołowa sera roquefort
pół szklanki startego na tarce o grubych oczkach sera Gruyere (lub zwykłego żółtego sera)
łyżka jogurtu
2 jajka
sól, pieprz

Ciasto ,razem z papierem w który było zawinięte, wyłożyłam do tartownicy. Na spód wysypałam pokrojoną w pióra cebulę. Przykryłam plasterkami marchewki (którą wcześniej podgotowałam przez 3 minuty). Na to wyłożyłam rozmrożony szpinak z roquefortem.  

Zrobiłam "wypełniacz" - roztrzepałam jajka, dodałam do nich jogurt, sól i pieprz i dokładnie wymieszałam, po czym wylałam na tartę. Następnie posypałam wszystko pietruszką, szczypiorkiem, serem Gruyere i przykryłam cienkimi plasterkami cukini. 

Piekłam przez 20 minut w temperaturze 180 stopni. Oto efekt mojej pracy:



Macie czasami takie dni, że wszystko w okół Was mówi : SŁOOOOODKIEEEE PROSZĘ! SŁODKOŚCI MI TRZEBA!  Ja miałam taki ostatnio... Generalnie cukier to zło, kwestia jeszcze jaki. Ja zawsze wszystko obficie słodzę, niestety. Zanim wyjechałam do Francji, nie spotkałam się w Polsce z czymś takim jak Stevia. Myślę, że to dlatego, że poprostu o tym nie wiedziałam. Tutaj kompletnie przestawiłam się na ten produkt, który moim zdaniem jest rewelacyjny. Sto procent natury, zero kalorii, zero stresu, cukier z rośliny, samo zdrowie. 


Tak więc upiekłam ciasteczka. Owsiane ciasteczka z pestkami dyni i słonecznika i z cukrem ze Stevii :)
Bardzo proste w wykonaniu, nie ma obaw że "nie wyjdą".

składniki:

- 200 g masła w temperaturze pokojowej
- 2 stołowe łyżki cukru Stevia (lub 3/4 szklanki zwykłego cukru)
- 1 paczka cukru waniliowego
- 1 jajko
- 1 szklanka mąki
- 1 łyżeczka proszku do pieczenia
- 2 i pół szklanki płatków owsianych
- ok. 2-3 łyżki stołowe pestek dyni i słonecznik - według upodobań

Mąkę mieszamy z proszkiem do pieczenia. W innej misce ucieramy dobrze masło z cukrem, po czym dodajemy jajko i mieszamy. Masę maślaną dodajemy do mąki i mieszamy wszystko razem z resztą składników. Prawda, że banalne?  Na blachę wykładamy papier do pieczenia, a z ciasta formujemy małe "kulki" które potem spłaszczamy i wykładamy na blachę. Uwaga na odstępy między ciasteczkami - rosną dziady jak szalone :)  Pieczemu 20 minut w temperturze 180 stopni!



Smacznego!
Karolina

  

piątek, 31 maja 2013

A moze frytki do tego?


Dzisiejszy dzień rozpoczęłam od skajpowego połączenia z Francją (zaraz po zjedzeniu owsianki i porannych ćwiczeniach). Trochę plotek, trochę śmiechu... Padła decyzja o założeniu fanpage'a. Tak, to był mój pomysł! Dzień zapowiadał się zatem pracowicie. W momencie, kiedy piszę notkę mamy już 71 like'ów :P A liczba ta rośnie w zatrważająco szybkim tempie! Czyżby wszyscy Ci ludzie interesowali się kuchnią wegetariańską? A może interesują się nami, co siostra? Jak myślisz? :)
Tak czy owak, dziękujemy Wam pięknie i mamy nadzieję, że się nie zawiedziecie.

Dzień spędzony w domu sprzyja gotowaniu, a inspiracja obiadowa przyszła oczywiście od siostry!

Zdrowe frytki? Oczywiście - seler! Przepis banalny, jest tego pełno w internecie! Ja swoje podałam z sałatką z brokuła i kukurydzy oraz ze szpinakiem. Palce lizać!


Frytki:

1 seler i przyprawy (pieprz, curry, kolendra, papryka słodka, zioła)

Selera obieramy i tniemy w paski (jak na frytki), dodajemy przyprawy, można podlać odrobiną oleju i wstawiamy na godzinkę do lodówki. Potem wkładamy do rozgrzanego piekarnika i pieczemy aż do zarumienienia (u mnie trwało to ok 20min)



Sałatka:

pół brokuła (krótko gotowany)
pół puszki kukurydzy,
garść pestek dyni łuskanej
przyprawy: sól, pieprz, kurkuma, zioła


Szpinak z czosnkiem, doprawiony solą i pieprzem :)

Bon appetit!
Kinga

czwartek, 30 maja 2013

W prostocie sila ...

U nas pogoda też nie rozpieszcza. Chłodno, wilgotno ... Jak na koniec maja to przyznam, że mogłaby się trochę bardziej postarać.
Tęsknię za promieniami słońca, czekam na świerze truskawki...

A tymczesem trzeba sobie radzić z tym co jest. Rozgrzewać można się na wiele sposobów :) Jedym z nich jest odpowiednie jedzenie.

Zima przeszła już jakiś czas temu, ale w taką pogodę można z powodzeniem "odkurzyć" parę zimowych patentów.
Szklanka gorącej wody z rana, rozgrzewające przyprawy... proste rzeczy sprawdzają się najlepiej!

Moim ostatnim problemem (wyzwaniem?) stało się zdrowe odżywianie w połączeniu z całym dniem w pracy.

Mój organizm dał mi do zrozumienia, że domaga się czegoś treściwego. Chyba miał dosyć podjadania "byle czego", zapychania się byle dotrwać do wieczora i upichcić coś fajnego.

Zaczęłam kombinować, wymyślać, szukać przepisów, aż ... aż się sfrustrowałam :)

Wtedy w ręce wpadł mi słoik tartych buraków od babci. To jest to! Do tego czerwona soczewica, seler i przyprawy. Taaaaka pasta wyszła!

No i do pracy da się spakować. Świetnie smakowała rozsmarowana na macy.

 Można?



Składniki:


czerwona soczewica

buraki
seler

ziarna słonecznika

curry
majeranek, bazylia
sól, pieprz,

proporcje: u mnie zawsze "na oko" :P


Smacznego!

Kinga

środa, 29 maja 2013

w deszczowy dzien

Cóż, przyznać muszę, że pogoda nam tu ostatnio nie dopisuje. 12 stopni, to maksimum, jakie od losu otrzymaliśmy, a wciąż zewsząd straszą spadkiem do dwóch...

W jeden z tych makabrycznie deszczowych dni, wybraliśmy się do centrum w celu wypełnienia zlecenia, jakim było wymiana zamków w barze. Lało przeokrutnie. Postanowiliśmy zrobić sobie przerwę na obiad. Wtedy Marcel zaczął rozmyślać, gdzie w okolicy znajdziemy restaurację, która zaoferuje nam coś wegetariańskiego. (Jakbyśmy nic nie wymyślili, to zawsze pozostaje dobry kebab, który w ofercie ma również tortille, a w niej falafel :).

Zdecydowaliśmy się na kuchnię tajską. Wbiegliśmy przemoczeni do przepięknie ozdobionej restauracji, w której aż roiło się od orientalnych roślin. Kelner zaprowadził nas do stolika, podał menu, zebrał zmówienie na napoje, po czym wrócił by przyjąć zamówienie... i tutaj moja duma :) Moje postępy w języku francuskim zaczynają być widoczne, skoro sama już potrafię spytać kelnera, czy może mają coś dla mnie bez mięsa, ryb, itp, bo jestem wegetarianką! W menu nie było żadnej pozycji wegetariańskiej, jednak przemiły skośnooki pan zaproponował danie brzmiące banalnie "makaron z warzywami".

Dyskretnie "cyknęłam" zdjęcie aparatem...


Jedyne co było w tym daniu banalne, to nazwa :) Ku mojemu wielkiemu zdziwieniu, był przepyszny i bogaty w składniki - makaron ryżowy, kiełki soji, bambus, mini kukurydzki, marchewka, pietruszka, dziwne grzyby, orzechy nerkowca, wszystko skropione przeze mnie ćwiartką limonki.... poezja!

Tak bardzo zainspirowała mnie ta tajska restauracja, że na drugi dzień postanowiłam upichić coś, co nie bardzo wiem jak nazwać. Zupa tajska z makaronem? Makakaron w mleku kokosowym? Naprawdę nie wiem, ale było przepyszne!

składniki:

150 ml mleka kokosowego
dwie duże cebule
4 ząbki czosnku
łyżka stołowa siemienia lnianego
dwie łyżki stołowe posiekanej natki pietruszki
100g tofu wędzonego
dwie łyżki stołowe soku z limonki
makaron ryżowy (ile kto lubi)
sól, pieprz

Do garnuszka wlałam mleko kokosowe, wrzuciłam pokrojoną w półksiężyce cebulę, plasterki czosnku i gotowałam na malutkim ogniu, aż cebula zmiękła. Wyłączyłam gaz.  Dorzuciłam siemię lniane, pokrojone w dość dużą kosktę tofu, pietruszkę i sok z limonki, a gdy makaron skończył się gotować, odcedziłam go, nałożyłam do miseczki i zalałam swoim... sosem? :)


Proste niesamowicie, ale jakże pyszne!

Karolina

czwartek, 23 maja 2013

problem z zupami

Odkąd zaczęłam zastanawiać się nad przejściem na wegetarianizm, jedną z pierwszych myśli, jakie pojawiły mi się w głowie były zupy. "No ale jak zrobić zupę bez mięsa? Kapuśniak jest na żeberkach, rosół na kurczaku..." , a przyznać muszę, że kocham zupy, szczególnie te tradycyjne, które u mnie w rodzinie często goszczą na stołach.

Gdy przyjechałam do Francji, poproszono  mnie o przygotowanie zupy. Za pierwszym razem miała to być zupa taka, jaką tutejsza rodzina jada. Instrukcje, które usłyszałam to "warzywa i woda". Wtedy jeszcze jadłam mięso, więc zdziwiło mnie to.

Obrałam starannie marchewki, selera, pory, paprykę, rzepy, cebulę, czosnek, wszystko dokładnie posiekałam i razem ze świerzymi ziołami wrzuciłam na wodę. Gdy warzywa zmiękły spróbowałam zupy. "Uchhh przecież to w ogóle nie ma smaku! Co zrobić, żeby nadać temu smak?"  W panice zaczęłam wrzucać do wody różne przyprawy, nawet dodałam odrobinę koncentratu pomidorowego. Do domu wróciła Enide, zaczęłam się dziko tłumaczyć, że zupa nie ma za wiele smaku, bo nie ma mięsa, nie ma śmietany, itp, że nie zabardzo wiem co z tym zrobić. Po czym ona uśmiechnęła się i wyjęła z szafki blender :) , a problem był rozwiązany.
Rozwiązany w przypadku zwykłych warzywnych zup. Okazało się, że rodzina u której mieszkam, lubuje się w zwykłych wegetariańskich kremach z warzyw (mimo iż wegetarianami nie są). Jedzą je na kolację, ponieważ są lekkie, a po nich łatwo im się zasypia.
Mimo wszystko lubią czasem spróbować czegoś polskiego, więc poprosili mnie o przygotowanie zupy, którą jada się u nas i mimo iż nazwa głosi "barszcz ukraiński", uznałam, że to w sumie potrawa, która często gości na polskich stołach, więc ją przygotowałam. Bardzo tą zupę polubili, teraz muszę ją przygotowywać regularnie :)

I tu ostatnio pojawiła się moja rozterka, ponieważ jak wcześniej przygotowywałam dla nich barszcz ukraiński, upierałam się, że ten prawdziwy musi być na porządnym mięsnym bulionie i musi w nim być śmietana, a teraz nie dość, że nie jem mięsa, to jeszcze na dodatek staram się, żeby moje potrawy były niskokaloryczne i zdrowe. Nie zastanawiając się zawiele, przygotowałam prosty wegetariański dietetyczny barszcz ala ukraiński. I wiecie co? przypadł im do gustu jeszcze bardziej niż ten prawdziwy :)

Tak jak wspomniałam, jest bajecznie prosty. Nie wiem czy w Polsce pojawiły się już, ale tutaj aż roi się ugotowanych paczkowanych buraków z produkcji ekologicznej. To naprawdę wiele ułatwia, bo dzięki temu o wiele więcej ich jem - nienawidzę obierać buraków...



Składniki na porcję ok. 4 - 5 osób:

1 duży burak (obrany i ugotowany)
2 duże marchewki
2 średniej wielkości pory
1 duża cebula
2 duże ząbki czosnku
sok z połówki cytryny
2 duże rzepy
4 listki laurowe
pieprz w ziarnach
sól

Warzywa obrałam i umyłam. Marchewki, buraki i rzepy starłam na tarce o grubych oczkach. Cebulę i pora pokroiłam w półksiężyce, a czosnek w plasterki. Caaała filozofia to wrzucić wszystko na wodę (buraczki troszkę później, bo już były gotowane) i gotować, aż warzywa zmiękną. Na koniec dolałam sok z cytryny, bo bardzo lubię kwaskowatość barszczu.
Nie, w moim barszczu nie było fasoli, bo decyzja o zrobieniu barszczu pojawiła się spontanicznie i nie zdążyłam jej przez noc namoczyć :)

Problem z barszczem rozwiązany, teraz zastanawiam się jak zrobić wegetariański kapuśniak!

Smacznego!
Karolina